Czas wolny

Po całym dniu ciężkiej pracy każdy starał się rozerwać jak umiał. Z uwagi na warunki bytowania asortyment rozrywek nie był bogaty. Było na statku radio, przeważnie sfatygowany “Pionier”. Bywały książki, wymieniane co jakiś czas w bibliotece armatora, ale trzeba powiedzieć szczerze, że marynarski ludek trudno byłoby zaliczyć do fanatyków czytelnictwa. Preferowano rozrywki zdecydowanie męskiego typu. A więc karty - gry w “baśkę”, “durnia”, “oko”. Na pieniądze grało się rzadko; po prostu nikt ich nie miał w nadmiarze. Starsi czasem ślęczeli nad szachami, ale częściej na szachownicach królowały warcaby, jako szybsze i nie wymagające godzinnego “główkowania”. Zdecydowanie jednak lwią część zwolenników miały zabawy, które w tamtych czasach w sobotnie wieczory organizowano w każdej wsi lub miasteczku. Jeśli więc zatrzymywano pociąg holowniczy w sobotę, czyniono to zawsze w bezpośrednim pobliżu jakiejś miejscowości. Wolni od wachty, wyelegantowani załoganci, udawali się na ląd liczną grupą, liczącą nieraz razem z barkarzami po około 20 osób. Tańce, hulanka, swawola, a niejednokrotnie przelotny romans. Zdarzały się i podbite oczy
i rozkwaszone nosy w konfrontacji z “miejscowymi”. Najczęściej najdotkliwszym efektem był gigantyczny kac nazajutrz, zwłaszcza dla palaczy. Żarłoczny kocioł dopominał się o swoje nie zwracając uwagi na niedyspozycje obsługującego go delikwenta. Najbardziej atrakcyjne były postoje w miastach, gdzie do żelaznego repertuaru rozrywek należały knajpy z dancingiem, które bez litości wysysały ciężko zarobione i często nieliczne grosze. Na odrzańskim szlaku, poza Wrocławiem, prym wiodła, Nowa Sól, którą do dziś z sentymentem wspominają starzy “łodziarze”. Prócz bowiem nagminnie odwiedzanych lokali, jak “Polonia” czy “Warszawianka” miasto to słynęło z dziewcząt, nie skąpiących swych wdzięków marynarskiej braci. W podróży więc “cyrklowano” zawsze tak, aby na nocny postój zatrzymać się w Nowej Soli. Jeśli nie daj Boże, statek znalazł się na trawersie Nowej Soli w połowie dnia, pomysłowość załogi w wynajdywaniu pretekstu do zatrzymania się sięgała zenitu. Przeważnie okazywało się, że pompa zasilająca kocioł w wodę nie daje pełnego ciśnienia, bądź też nieoczekiwanie spada próżnia w skraplaczu, lub też z niewiadomych przyczyn pojawiły się stuki w maszynie. Usuwanie ujawnionej usterki trwało obowiązkowo do godziny 18:00, po czym wiadomo było, że tego dnia pociąg holowniczy już dalej nie ruszy. A więc - pełna gala i do miasta ...

Na bardziej odludnych postojach zakupywano w najbliższym wiejskim sklepie coś mocniejszego i organizowano we własnym zakresie męski wieczorek towarzyski. Pieprzne dowcipy, pikantne wspomnienia z minionych rejsów, z dawnych statków, ze służby wojskowej, czasem śpiewy przy gitarze, jeśli takowa była pod ręką.

Osobną kategorię rozrywek stanowiły robione sobie wzajemnie psikusy, nie zawsze najwyższego lotu. Gdy na statku znalazł się nieopierzony praktykant, on najczęściej padał ofiarą. Jeśli nie wypadło mu przy pomocy małego drobnego pilnika ostrzyć kotwicy, wówczas z przypadkowo znalezionych w maszynie kawałków drutu dorabiał “struny do syreny”. Przy obu tych zajęciach, praca mitycznego Syzyfa wyglądała na całkiem realną. Zdarzał się, że adept żeglarskiego fachu dawał się namówić na polowanie. Starzy, poważni zejmani opowiadali mu, niby mimochodem, o wyjątkowym smaku mięsa z “raselboków”,
w które warto by zaopatrzyć statkową kuchnię, bo przypadkiem danego dnia wypada nocny postój w miejscu, gdzie tych stworów jest wyjątkowo dużo. Owe “raselboki” (niemiecka nazwa dzikich królików), których jako żywo nikt nie widział, ale podobno wszyscy próbowali, gnieździły się w nadbrzeżnych zaroślach i nocą ciągnęły do czerwonego światła, jak muchy do miodu. Namówiony do łowów przyszły marynarz wywożony był na brzeg i wyposażany w czerwoną latarnię i worek. Krążył po chaszczach, pohukując dla wypłoszenia “zwierzyny”, którą po złapaniu miał pakować do worka. Reszta załogi, naśmiawszy się po cichu w kułak, spała snem sprawiedliwych. O świcie zabierano z lądu pogryzioną przez komary ofiarę, która zorientowawszy się, że została wystrychnięta na dudka przysięgała nigdy w życiu na nic nie polować, nawet na słonie.

 

Zabawy na statku

Nasza rozrywka to była zabawa w statki i porty. Łowienie rybek. Niestety miało to swoje minusy. Ciągle byliśmy sami ze sobą, Inne dzieci spotykaliśmy rzadko np. na postoju w porcie lub na postoju zimowym. A tak to ciągle sami i sami. A jak brat musiał iść do szkoły na lądzie to zostałem na barce 3 lata sam z rodzicami.

Ireneusz Hinze – Wrocław

Do góry