Przyszedł nad Odrę z górnej Wisły, z Gromca. Tam na galarach i tratwach stawiał pierwsze kroki. Na Odrze objął dowództwo dużego holendra - “Swarożyca”, a później trafił na pasażera - “Żeromskiego”. W roku 1957 na statku “Wagabunda” miał wziąć udział w wyprawie do Holandii, z grupą studentów na pokładzie. Oczekując w Krośnie Odrzańskim na zezwolenie wpłynięcia na wody niemieckie załoga uprawiała grzybobranie. W końcu wyruszyła do Szczecina - szukając możliwości dotarcia do celu drogą morską - z “Wagabundą” w ładowni. Ale nic się nie trafiało. W końcu załoga kpt. Miki, a stanowili ją Mieczysław Wróblewski (jako pilot) i Lothar Spryś (mechanik), dowiedziała się, że do Gdyni zawinąć ma handlowy “Mickiewicz”. Czym prędzej - z przygodami, a jakże - “Wagabunda” ruszył przez Kostrzyń, Wartę, Noteć, Kanał Bydgoski i Wisłę do Gdańska i morzem do Gdyni. M. Wróblewski, który znał kapitana Gebla (z baraku w obozie jenieckim w czasie II wojny światowej) był już pewien załadunku “łupiny”, gdy wtem z Ministerstwa Żeglugi nadszedł telegram srogo tego zabraniający. Okazało się, że wielu studentów, którzy opuścili “Wagabundę” (preferując podróż do Holandii koleją) setnie tam zdaniem purytańskiej władzy narozrabiało a inni jeszcze “wybrali wolność”. Nie skończyło się na telegramie. Nadeszły dni długich wyjaśnień dlaczego i jakim prawem “Wagabunda” wszedł do portu gdyńskiego. Kończył te perypetie przegląd jednostki przez Polski Rejestr Statków i długie oczekiwanie na zgodę kapitanatu Portu w Gdyni na przejście do Gdańska. W końcu, niezupełnie “na trzeźwo”, po wieczorze wypełnionym wojennymi wspomnieniami, załoga podjęła heroiczną decyzję. Po cichu, dyskretnie, zrzuciła cumy i ciemną nocą opuściła niegościnny basen portowy. Mając za przewodnika światła Gdyni, Sopotu, wreszcie latarni morskiej w Nowym Porcie bladym świtem weszła na Martwą Wisłę. A dalej ku Wrocławiowi - załoga “pijana szczęściem”, że nikt jej nie ścigał.

 

.

Do góry